stefanplazek stefanplazek
417
BLOG

Polskość – czy to coś w ogóle znaczy?

stefanplazek stefanplazek Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

 Kilka dni temu wziąłem do ręki głośną obecnie książkę „Resortowe dzieci” i na tylnej okładce przeczytałem, iż jej tytułowi bohaterowie m. in. „zwalczają polskość”.

Obudziło to moją od dawna noszoną refleksję, czy użyty w tym sformułowaniu rzeczownik, istniejący formalnie w naszym języku, posiada w ogóle jakieś realne znaczenie. Zastrzegam, że nie chodzi mi o sens kwantytatywny tego słowa (ogół Polaków i Polek), lecz kwalitatywny, o jego cechy rodzajowe. Czyli, jak to definiują słowniki  – „cecha tego, co polskie”.

Mam oczywiście świadomość istnienia rozważań  naukowych i wywodów publicystycznych dowodzących nieistnienia współcześnie cech narodowych. Jednak posiadam silne przekonanie, że jest to typowy naukowy bełkot oraz że każdy rozumny człowiek zgadza się tu ze mną. Wystarczy za którąkolwiek granicę wyjechać, by się o tym szybko przekonać. Cechy narodowe nadal istnieją i są bardzo czytelne. A mało tego, wróżę im długi żywot, bowiem w naszym kręgu kulturowym nie następuje obecnie wykształcanie jakichś ciekawych uniwersalnych wzorców obyczajowych, jak to np. przez kilka wieków czynił Paryż dla reszty zachodniego świata.

Współcześnie zdarzały się parokrotnie publiczne dyskusje na znaczeniem słowa „polskość”. Np. w redakcji Znaku (miejsce ongiś zasłużone, dziś nierzadko unikane przez przyzwoitych ludzi) odbywało się bodaj nawet dwukrotnie coś takiego. Są w internecie sprawozdania z tych dyskusji. Ale pamiętam z nich tylko jakieś mętne wywody, że cech narodowych to w ogóle nie ma, a to co za takowe uważamy, jest projekcją materialnych warunków bytowania. Poza tym  być ich nie powinno w zjednoczonej Europie, a w ogóle jeśli nawet są, to zanikną. No w ogóle baza i nadbudowa, byt określający świadomość i te rzeczy. Tylko jeden był głos wskazujący jakiś powiedzmy konkret – dyskutant niejaki Donald Tusk (wtedy jeszcze nie premier) zabłysnął wtedy znaną frazą iż „polskość to nienormalność” oraz pełnym pasji wywodem, że trzeba to nienormalne zjawisko wykorzenić. No więc już coś mamy: im bardziej ktoś jest nienormalny tym bardziej jest polski. A poza tym, skoro polskość to nienormalność, to można ją leczyć podobnymi metodami.  Czyli tak, jak towarzysze radzieccy leczyli nienormalny ich zdaniem brak entuzjazmu do komunizmu – w obozach pracy i w szpitalach psychiatrycznych. Widać, że te nasze elity za dużą za młodu dawkę Marksa dostały i dotąd nie zdołały go zwymiotować.  Niedawno np. przeczytałem w książce Andrzeja Stasiuka pt „Dojczland” refleksję, iż ów tytułowy „Dojczland” jest tak skonstruowany, że mogli by przyjechać Kazachowie do jego obsługi i też by działał. No nie wiem, ja bym raczej nie ryzykował. Zresztą i tak się  wnet przekonamy – za niedługo zostanie tam przekroczona masa krytyczna Azjatów, a wtedy niedobitki Niemców zapewne będą chyłkiem przyjeżdżać do Polski na Oktoberfest, możliwy jeszcze u nas z alkoholem, golonką wieprzową i hożymi cycatymi kelnerkami bez czadorów.

A zaś kilka miesięcy temu natrafiłem na artykuł Tomasza Kwaśnickiego w „Do Rzeczy” pt „Polskość jako sekta” w którym autor co do samego pojęcia stwierdza, iż jest to „stan ducha”. Po takim stwierdzeniu typu ignotum per ignotum czytelnik czuje się niczym Panna Młoda z „Wesela” pytająca, co to jest Polska i otrzymująca od  Poety słabo konkretną odpowiedź, że to - serce.

Brak dookreślenia słowa „polskość” bywa też wykorzystywany dla jego celowego ośmieszania. Tak np. dzieje się w filmie „ Ryś”  Stanisława Tyma,  gdzie grany przez  Marka Kondrata liryczny gangster deklamuje jakieś swoje grafomańskie wiersze na ten polskości właśnie. Ogólnie jednak film przychyla się do tezy Donalda Tuska jw. pokazując Polaków od początku do końca jako ludzi in gremio anormalnych, a nawet antynormalnych. Podobnie w polskojęzycznych tzw. mediach głównego nurtu jeśli już dopuszcza się istnienie jakiejś naszej cechy narodowej, to tylko takiej, z pomocą której można nas publicystycznie batożyć.  I tak np. wg środowiska Gazety Wyborczej naszą flagową cechą jest zoologiczny antysemityzm, a wg Tomasza Lisa jest nią zawiść, zwłaszcza wobec sukcesów Tomasza Lisa.

Ja jednak uważam, że da się znaleźć jakieś wspólne, a pozytywne cechy rodzajowe występujące u nas w natężeniu większym niż u innych nacji.  Mam za ta tezą argumenty natury skutkowej: jeśli by bowiem nie było w nas takich cech, to jakaż inna była by przyczyna masowego polonizowania się u nas rozmaitych cudzoziemskich przybyszów, a już zwłaszcza Niemców - przedstawicieli rasy panów i debeściaków? Coś na rzeczy z tą naszą odrębnością musi być, bo przykłady takich spolszczonych Niemców są bardzo liczne, a niektóre rzeczywiście spektakularne. Wszyscy np. pamiętamy powtórzoną przez Henryka Sienkiewicza za Janem Długoszem scenę z bitwy grunwaldzkiej, gdzie Marcin z Wrocimowic obskoczony przez Krzyżaków traci na moment koronną chorągiew ziemi krakowskiej, ale zaraz zaczyna z innymi ocalałymi rycerzami taką rzeźnię, że chorągiew odzyskuje. Otóż Marcin z Wrocimowic był Niemcem.

Niedawno też czytałem  tekst napisany przez jednego z naszych pierwszych krakowskich drukarzy, Hieronima Wietora, chwalący piękno polskiego języka, a zaczynający się od sympatycznych słów „Będąc ja wmięszkanym, a nie urodzonym Polakiem(..)”.

Wszyscy np. wiemy, że spolonizował się rzeźbiarz Wit Stwosz, a jego syn Stanisław i dalsi potomkowie zostali w Krakowie. Jednak dopiero zwiedzając zamek w Baranowie Sandomierskim usłyszałem, że to samo zrobił również jego twórca, natchniony architekt Tylman van Gameren (a jego syn, też Stanisław, zmienił nazwisko na Gamerski).

O przykładach takich, jak Samuel Bogumił Linde, Oskar Kolberg czy Wincenty Pol też raczej wiadomo. Ale to nie tylko historia, lecz i współczesność –  niemieckich rodziców posiadają niektórzy najznakomitsi twórcy współcześni, jak Konrad Swinarski, Joanna Chmielewska czy Jarosław Marek Rymkiewicz.

Nawet w okresie najgorszych okresach utraty państwowości, jak podczas zaborów czy II wojny światowej znajdywali się liczni konwertyci na polskość.

 Np. niedawno czytałem, że do powstania w 1863 roku zgłosił się pewien Niemiec – Emilian Kleeberg. A jego syn Franciszek okrył się kilkadziesiąt lat później nieśmiertelną chwałą jako najlepszy polski dowódca we wrześniu i w październiku 1939. Jedyny, który pobił Niemców we wszystkich bitwach (w tej wojnie obronnej dzielnie też stawał jego brat Julian, generał kawalerii).

Podobnie do polskiej armii we wrześniu wysłał dwóch swoich synów książę Stefan v. Habsburg z Żywca, sam polski oficer rezerwy. Prawnuk cesarza Austro-Węgier. Zaś gdy przyszli do niego funkcjonariusze Gestapo, rozmawiał z nimi przez tłumacza, co ich tak wściekło, że wylądował w Oświęcimiu, gdzie mu jego niemieccy rodacy przetrącili nogę.

A do dnia 2.X.1939 r bronił się na Helu admirał Józef  Unrug, ze starej bałtyckiej niemieckiej szlachty, pruski baron. Dowódca polskiej floty. Przez ponad miesiąc trzymał on swoich rodaków z Kriegsmarine na dystans armatniego strzału, aż mu wyszedł ostatni nabój. Mało się też wie, że z czysto niemieckiej rodziny z Pomorza pochodził też gen. Władysław Anders.

Pytanie brzmi: co popchnęło tych wszystkich Niemców do dobrowolnej polonizacji – i to w okresach najcięższych w naszej historii. I dlaczego ta ich polonizacja odbywała się nie tylko dobrowolnie, ale i jawnie, jako akt dumy, a nie jakiejś degradacji. 

Otóż sądzę, że głównie pociągnęła ich nasza zupełnie odmienna od niemieckich specyfika stosunków międzyludzkich. Ona istnieje – doznaję jej i wiem, że inni też ją czują. Ilekroć zdarzyło mi się spędzić w Niemczech ponad 2 tygodnie, to mimo znajomości języka i podziwu dla wielu rzeczy czułem wyraźnie, że wywracają mi się bebechy. Nie byłem w stanie wytrzymać  tego ich nieludzkiego we wszystkim unormowania, braku luzu, braku gustu, braku bezinteresownej życzliwości i braku poczucia humoru. Czułem się tam zawsze jak diabeł na pokucie. No i te ich kobiety... dramat. (Są wyjątki).

Dlatego z zainteresowaniem zbieram świadectwa tego, co Niemcy pozytywnego dostrzegali u Polaków, co ich u nas pociągało.

I w pierwszym rzucie kojarzy mi się wspomnienie Józefa Czapskiego (tak tak, ten jeden z naszych polskich świętych też był z Niemców, z rodu v. Huetten, dobra kurlandzka szlachta). Urodził się w początku wieku , studiował w Petersburgu, miał się za trochę Niemca a trochę za Rosjanina. Otóż wspomina on, jak to w 1919 roku znalazł się po raz pierwszy w Polsce, uciekając przed bolszewicką rewolucją. Wszedł do jakiejś karczmy i opadła mu szczęka. Wszyscy tam siedzieli razem, Polacy, Żydzi, Białorusini i kto tam jeszcze,  chlali wódę i gadali głośno bez najmniejszego skrępowania o polityce, nazywając znanych polityków najzwyczajniej złodziejami, spierając się i kpiąc z  siebie nawzajem w żywe oczy. Zero strachu. W Niemczech ani też w Rosji taka scena byłaby nie do pomyślenia. Czapski w tym momencie postanowił, że będzie Polakiem. I został jednym z największych.

Niedawno doświadczyłem przygody niejako odwrotnej niż wspomniany J. Czapski: Siedziałem na jednej imprezie koło jakiegoś Niemca i z braku innego zajęcia upijałem go oraz karmiłem niepoprawnymi politycznie dowcipami. Np. w stylu: „Lata 40-te XXI wieku, na niemieckiej autostradzie dwaj policjanci z drogówki zatrzymują kierowcę do rutynowej kontroli. Jeden z nich przeglądając papiery kierowcy mówi do drugiego – Patrz Abdul, jakie śmieszne nazwisko, Schmidt”. Mój niemiecki współbiesiadnik śmiał się do rozpuku, więc ja w pewnym momencie go pytam, słuchaj Helmut, a mógłbyś ty taki dowcip powtórzyć w Niemczech?  On że raczej nie. Więc go pytam dalej czy śmiałby się tak szczerze gdyby obok siedział inny Niemiec. A ten że to zależy, kto by to był. Żenada. Oni dalej mają jeden mózg i nadal uważają jeden na drugiego. Tylko na razie brak im kogoś, żeby nimi pokierował. Ale czekają na ten moment w zwartej gotowości; gdy nas strofują np. za niechęć do Eriki Steinbach albo za skłonność do potwora Jarosława Kaczyńskiego, to wszyscy tymi samymi sformułowaniami. Sami sprawdźcie.

Obecnie z rozbawieniem obserwuję konwulsyjne wysiłki Niemców, by wykreować jakiegoś pozytywnego bohatera, który by stanowił oficjalny wzór i był patronem dla ichniejszej Bundeswehry. Tymczasem guzik – owszem, doskonałych militarnie oficerów na pęczki, ale żeby trafił się choć jeden bezdyskusyjnie wielki duchem i prawdziwie rycerski, niczym Bayard u Francuzów czy Zawisza Czarny (albo i Kleeberg, he he) u nas – to nie ma. Symptomatyczne. Więc usiłują zrobić bohatera ze Stauffenberga, znanego głównie ze spaprania zamachu na Adolfa. A tu nic z tego, wyłażą jego haniebne, podłe notatki spisane pierwszego września 1939 r w bandycko zbombardowanym nadgranicznym mieście Wieluniu (że dużo brudnych Żydów nie przypominających wyglądem ludzi, że dużo „mischlingów” tj. polsko-żydowskich mieszańców i tym podobne prywatne spostrzeżenia pana hrabiego). Więc sięgają Niemcy głębiej, np. do Manfreda von Richthofena, znakomitego pilota z I wojny. Tylko, że prywatnie to postać jak wiele innych. Najwidoczniej wg niemieckich standardów to już jest coś, przynajmniej nie słychać by popierał mordowanie cywili.

Na marginesie – jego bliska krewna pani v. Richthofen spolonizowała się i żyła przed II wojną w Krakowie. Chyba nikt już o tym nie pamięta. Moja babka wynajmowała od niej przez kilka lat mieszkanie na placu Matejki. Przyjaźniły się.

A dla Bundeswehry mam patrona. To sierżant Otto Schimek, rozstrzelany w 1944 roku przez własnych kompanów z Wehrmachtu za odmowę mordowania cywilnych Polaków. Leży sobie na cmentarzu w Machowej koło Tarnowa, gdzie go zabito. Byłem. Grób stale pełen kwiatów.  W filmie „Magnat” Filipa Bajona jest interesująca scena. Rozmawiają ze sobą dwaj bracia, książęta von Teuss (w istocie historycznie byli to książęta von Pless, z Pszczyny). I starszy pyta z irytacją młodszego, czemu ten cały czas siedzi w Polsce i gada po polsku. A ten odpowiada ze swobodnym uśmiechem: „bo ja się w Polsce dobrze czuję”.

Miejmy to na uwadze. Polska tylko wtedy ma sens, gdy będziemy się w niej dobrze czuli. Na razie jeszcze tak jest. Niemiec postrzega Polaka (choć nie każdy i nie zawsze się do tego przyzna) jako jednostkę kierującą się w większym niż on stopniu dezynwolturą, skłonną przy tym do fantazji oraz do autoironii. A równocześnie z większą niż u Niemców skłonnością do indywidualizmu,  w tym także indywidualnych ludzkich odruchów.  I dlatego dla wielu obcokrajowców polskość wciąż jeszcze jest -  urocza.

     Nie mogę odżałować, że nie zachowałem albo przynajmniej nie zanotowałem miejsca publikacji pewnego wywiadu z jedną bardzo już wtedy wiekową Niemką – mieszkanką Wrocławia, po wojnie pozostałą w nim. Ukazał się on chyba w miesięczniku Odra albo innym podobnie dobrym, jakieś 20 lat temu. Wywiad jest szalenie ciekawy faktograficznie, np. opisuje dni oblężenia miasta przez Czerwoną Armię i fakt zburzenia jego centrum na rozkaz jego komendanta pod pas startowy dla samolotu, którym ów komendant uciekł do Berlina. Bohaterka opisuje również swe późniejsze życie wśród nas (z tego co pamiętam wyszła za Polaka). I pod koniec wywiadu dziennikarz zadaje jej właśnie pytanie, jaka jest według niej nasza najbardziej charakterystyczna cecha. Na co ona od razu odpowiada: „Łagodność”. Przyznaję, że ten osąd bardzo dał mi do myślenia, dotąd go też nie zapomniałem. Jestem przekonany, że jest coś na rzeczy. Być może jest to sprawka katolicyzmu, którym nadal bardziej się przejmujemy niż dawne europejskie nacje, wcześniej ochrzczone. Taki wciąż jeszcze zapał neofity. A może to przyczyna wcześniejsza – dawnej „wendyjskiej” łagodności, opiewanej np. przez Juliusza Słowackiego. Tak czy owak, mimo całego naszego buractwa nie dochodzi u nas do jakichś antyludzkich ekscesów, czy to prywatnie czy publiczne. Jakoś np. nie słychać by jakiś nasz duchowny lub przywódca nawoływał iżbyśmy byli jak Hunowie albo by święcono armaty czy noże przeciwko komukolwiek. A dziejące się gdzie indziej takie rzeczy są przez nas przyjmowane z jednoznaczną pogardą. I mimo bełtania nam w głowach ciągle jeszcze odróżniamy patriotyzm, szanujący cudze patriotyzmy od nacjonalizmu, zwalczającego cudze nacjonalizmy.

Jeśli więc łagodność pojmować jako antytezę skłonności do okrucieństwa wobec innych – sądzę, że istotnie jesteśmy łagodni. Polakowi trudniej niż np. Rosjaninowi czy Niemcowi przychodzi przeistaczanie się z prywatnie przyzwoitego człowieka w bezduszną czy zwolnioną z nakazów moralnych istotę w warunkach działania zinstytucjonalizowanego. Może i mamy większą niż inni skłonność do niesubordynacji, lecz nie zawsze przynosi to owoce złe.

Przyznaję, że zacząłem od próby znajdywania dla pojęcia „polskość” cech raczej pozytywnych. Ale to dlatego, że od wynajdywania tych negatywnych ostatnio specjalistów jest aż nazbyt wielu. Tak czy owak, uważam, że nasze cechy narodowe nadal jakoś jeszcze istnieją. Czy to dobrze? Myślę, że tak. Bogactwo duchowe ludzkości zasadza się także na jej różnorodności. Utrzymywanie narodowych odrębności jest ludzkości potrzebne. Sami to czujemy, że pielęgnując je, ocalamy pewien kapitał – i nie tylko dla siebie. Nie powinno to być też zadanie samych indywidualnych ludzi. Np. Paweł Jasienica napisał, że to nie naród tworzy państwo, lecz że państwo tworzy naród. To bardzo głęboka prawda. Państwo ma niezbywalny obowiązek kształtowania w pożądanym kierunku cech swego społeczeństwa. Pielęgnowania cech pożytecznych, a temperowania niepożądanych. Współczesne państwa w większości zaniedbują wypełniania tej wychowawczej roli, w imię źle pojmowanej poprawności politycznej, polityki „wielokulturowości” itp. Dochodzą też do głosu spekulacje, że gdybyśmy stali się tacy jak inni,  gdybyśmy dokonali zabiegu autokastracji naszych cech odróżniających nas od innych, zaczęlibyśmy żyć pomyślniej.

Nie sądzę. Pomyślność wielu narodów została zbudowana często właśnie na ich „innościach”, które odpowiednio pielęgnowane stały się ich atutami.

Nie mogą też być owe „inności” traktowane jako zbyteczne chimery, skoro dla bardzo wielu ludzi stanowią one sens istnienia. Niedawno oglądałem reportaż z Czeczenii, a w nim wywiad z mieszkanką Groznego. Zabito jej męża i połowę rodziny, nie ma z czego wykarmić  dzieci. Jednak rozpłakawszy się, przez łzy powtarzała: „My nikamu nie nużny!”. To ją najgorzej bolało – poczucie, że ona i jej naród nie są nikomu potrzebni.

Miejmy na względzie, że od stwierdzenia o zbyteczności cech narodowych do stwierdzenia o zbyteczności tego czy innego narodu jest tylko jeden mały krok.

                                                             Stefan Płażek, Kraków 14 czerwca 2014 r.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo